czwartek, 23 sierpnia 2012

Suchedniowskie zmagania

I tak dotarliśmy prawie do końca zmagań ślr. To już przedostatni wyścig świętokrzyskiej serii na ten rok. Tym razem na własnym podwórku. A co za tym idzie objazd trasy wskazany. Nasz "fan" miał liczyć koło 40stu paru km. Każdy słysząc Suchedniów myślał znowu bruki, które nie jednego przyprawiały o atak padaczki na trasie... Cóż od zeszłego roku maraton znacznie się zmienił i pokazał że da się wyznaczyć coś innego co zaskoczyło ludzi kompletnie. Ten wyścig także przygotował nowe odcinki lecz ..  mała trąba powietrzna pokrzyżowała plany orgów. Trasa uległa zmianie ale na atrakcyjności nie straciła. Według mojej oceny był to jeden z najlepszych maratonów Ślr 2012. Oczywiście topowe pozostają Nowiny które ciężko będzie czymkolwiek w świętokrzyskim  przebić. Było wszystko dla każdego, chyba każdy rodzaj nawierzchni, podjazdy, zjazdy, jednym zdaniem nudy nie było. Tak na marginesie wpisze iż mam nadzieje, że jeśli maratony dalej będą odbywały się w Suchedniowie to właśnie takimi trasami. Nadchodzi chwila startu.. Jak to bywa przed maratonem rozjechać się trzeba ..głównie po parkingu aby poznać konkurencję:) Ludzi sporo jak na moje oko. Jadąc spotykam ku mojemu głębokiemu -pozytywnemu- zdziwieniu Marka, którego poznałem przy okazji MP w Kielcach. I tak przewijając się wśród wszystkich zapaleńców ustawiamy się na starcie. Tam także stare znajome twarze które akurat pierwszy raz w tym roku zawitały na ślr. 10 sekund do startu.. trzask zapinanych butów i nagle głos w tłumie: kogo to rower? Ja patrze jakiś taki znajomy ale czegoś tu brakuje. A właściwie kogoś. No więc 3,2,1 start a Piotrka nie ma.. Po starcie jak to zawsze bywa wszyscy w napływie adrenaliny pedałują ile sił w nogach a ja dopytuje gdzie ten Piotrek. Ktoś jadący obok rzuca szybko:zapomniał czipa. Zagadka się rozwiązała. No nic jedziemy dalej. Początek to jakieś 3 km asfaltem wszystko się tasuje. Jakimś cudem jadę prawie na początku stawki. Już sobie wbiłem do głowy że im dalej z nimi zajadę tym lepiej. Wpadamy na leśną drogę, największa woda na początku. Dystans "fan" ma 53 km a już po kilku pierwszych widać że to nie wyścig szosowy a do pierwszego zakrętu w lesie wszyscy wyglądają jak po dobrym wyścigu na finiszu. Psy szczekają a karawana jedzie dalej. Początek szybki szutrowy. Za wszelka cenę, ile sił jadę z pierwszą grupą chociaż zdaję sobie sprawę że tempo jak na mnie ponad wszelkie poziomy możliwości. Ktoś tam jeszcze mnie pogania chyba, wychodzi z tego samego założenia co ja bo chce się utrzymać w peletonie. Za plecami rośnie druga mocna grupa a już dalej pojedyncze jednostki. Nic to, trzeba kręcić. Szutry się kończą zaczyna się bardziej ciasny odcinek leśnymi ścieżkami. Jadę z kielecką młodzieżą m.in Filipem i Tomkiem. Niestety opony odmawiają posłuszeństwa mała mata, którą czuje dopiero dnia następnego, młodzi odjeżdżają a ja jadę swoim tempem. Km lecą, nie ma nudy trasa urozmaicona więc trzeba się dobrze skupić. Po parudziesięciu km jadę sam tylko pojedyncze jednostki na trasie mnie mijają lub dają się wyprzedzić. Na kilka km przed metą doganiam Tomka który chyba już się delikatnie mówiąc wypstrykał. Cóż serce mi się kraje więc dziele się z nim tym co mi w kieszeni zostało. Zmartwionym głosem pyta ile jeszcze podjazdów...Jakiś czas jedziemy razem. Przed kamieniem okazuje się że prawy but dokonał żywota i prawie cała podeszwa się odkleiła.. No to oby do mety..Ostatnie 6 km dobrze znane. Spotykam Szymona z którym ścigałem się do ostatnich metrów w zagnańsku wyprzedzając go finalnie o dwie sekundy. Stwierdzam że tym razem on pierwszy przekroczy finisz. I tak razem ciągniemy ku końcówce. Mijamy jeszcze kilku zawodników i na finiszu wjeżdżamy spokojnie ramię w ramię. 18 open myślę że nie jest źle. Za mną pojawiają się kolejni i kolejni. Rozmawiamy, wymieniamy spostrzeżenia uwagi, jest co wspominać. Niestety z przykrych informacji dowiaduję się że nasz kolega Marcin miał dość poważny wypadek i ląduję w szpitalu...Na zakończenie spotykamy się na grillu i nareszcie pierwszy raz w sezonie można napić się na spokojnie piwa :) I tym optymistycznym akcentem zakończyłem maraton w Suchedniowie. Było dobrze, nawet bardzo! Pogoda dopisała, atmosfera także, najgorzej kultowych butów szkoda:)

wtorek, 14 sierpnia 2012

Zako Power

Pewnego pięknego dnia  zadzwonił do mnie telefon z zapytaniem czy mam jakieś zawody w weekend? Okazało się że nie. Gdzieś w międzyczasie padło pytanie czy idę na Rysy. Cokolwiek miało to znaczyć powiedziałem że tak. Później już tylko kilka dni do weekendu i wyjazd o pierwszej w nocy z piatku na sobotę. Okazuje się, że w górach byłem chyba jakieś dobrych 15 lat temu, a wszelkie wycieczki kończyły się na Gubałówce. Przez pewien moment miałem pewne wątpliwości czy damy rade w ciągu jednego dnia jechać w dwie strony 500 km, oraz wejść i zejść na najwyższy szczyt w Polsce...Ale wyzwanie zostało podjęte i czteroosobowa ekipa w składzie Alwaro, Słaby, Kuba i ja ruszyliśmy przed siebie.
 
 Pierwsze 9 km to asfaltowa zawijanka do schroniska nad Morskim Okiem. Z parkingu wyszliśmy około 6.00

Gdzieniegdzie są skróty z których oczywiście skorzystaliśmy.
Nad Morskim Okiem pierwszy przystanek i śniadanie-jak widać nie tylko nasze bo sęp tatrzański czuwa.

 
Ważny telefon  wart zapamiętania, rzut okiem na pogodę i dalej w drogę.



Jedna z atrakcji na szlaku to przewijające się łańcuchy.


Tak oto przed godziną 12 meldujemy się na szczycie.
Pogoda szybko się zmienia, od strony słowackiej nadciągają duże chmury przez co skracamy pobyt na szczycie i udajemy się w drogę powrotną.






Na szczęście najgorsze elementy zeszliśmy w dobrej pogodzie dopiero przy Czarnym Stawie zaczęło padać przez jakieś 40 minut co akurat nam nie przysporzyło kłopotu.
I tym zdjęciem autorstwa Kuby kończę ten wpis i czekam na kolejne wyprawy:).